Naszą podróż do Tajlandii rozpoczęliśmy od dojazdu na lotnisko we Wrocławiu tramwajem i autobusem. Byliśmy gotowi do odlotu, jak zawsze, ze sporym zapasem czasu, żeby nie dać się zaskoczyć i niczym się nie stresować. Nadaliśmy bagaż i przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa. Ania, pomimo zdjęcia wszystkich metalowych przedmiotów, po raz kolejny spowodowała, że bramki piszczały. Tym razem pani ze straży granicznej nie dokonała kontroli osobistej, jak to zazwyczaj bywa, a użyła kawałka materiału, którym przetarła brzuch i ręce, po czym wsadziła go do magicznego skanera i stwierdziła, że wszystko jest w porządku. Szczęśliwi usiedliśmy w poczekalni i nie minęło 5 minut kiedy usłyszeliśmy, że pasażer Antoni Buszta odlatujący do Frankfurtu jest wzywany do kontroli bezpieczeństwa. Na szczęście powód okazał się błahy – bagaż zgubił swoją zawieszkę i obsługa potrzebowała identyfikacji, czy to na pewno nasz bagaż. Wrocław już niczym więcej nas nie zaskoczył i odlecieliśmy zgodnie z planem.
Gdy tylko dolecieliśmy do Frankfurtu od razu rzuciło nam się w oczy jak duże jest to lotnisko. Po wylądowaniu samolot potrzebował dobrych 15 minut, żeby zaparkować przed terminalem. A my dwa razy tyle, żeby dotrzeć na miejsce odlotu do Bangkoku. Co chwilę lądował jakiś samolot, a tysiące pasażerów przemieszczało się ruchomymi chodnikami pomiędzy sekcjami terminala. Gdyby tego było mało – terminale są dwa i łączy je kolejka szynowa.
Byliśmy zaskoczeni cudami techniki, którym niestety nie mogliśmy zrobić zdjęć. Dla obywateli UE odprawa paszportowa była całkowicie zautomatyzowana. Wystarczyło przyłożyć paszport, uśmiechnąć się do kamery i wejść dalej. Jakby tego było mało, wejście do samolotu odbywało się w podobny sposób. Skanujesz kartę pokładową i wchodzisz do samolotu.
Przed wyjazdem długo zastanawialiśmy się co będziemy robić przez 11 godzin lotu. Wspominając poprzednie, dużo krótsze loty, wiedzieliśmy, że można się nieźle wynudzić. Zaopatrzyliśmy się w gazety, książki, łamigłówki oraz filmy. Wszystko to okazało się zbędne, ponieważ Lufthansa ma swój system multimedialny. Każdy pasażer może wybrać sobie film z dziesiątek dostępnych tytułów (łącznie z premierami kinowymi), posłuchać muzyki, pograć w gry lub oglądać telewizję na żywo! Ania wybrała nowego Terminatora i wciągnęła się w oglądanie rozgrywek tenisowych na kortach U.S. Open. Ja rozczarowałem się najnowszym Mad Maxem. Przez resztę czasu jedliśmy albo próbowaliśmy zasnąć. Ja spałem od Gruzji aż do Indii (zawrotne 3 godziny), natomiast Ania, pomimo akrobacji w fotelu nie zmrużyła oka ani przez chwilę.

Lecąc do Tajlandii, Polacy nie potrzebują wcześniej załatwiać wiz, ale na pokładzie uzupełnia się wniosek wizowy. Wystarczą podstawowe dane osobowe i dotyczące planowanego miejsca pobytu oraz numer lotu powrotnego. Po ostatnim zamachu dość skrupulatnie wymagany jest również numer telefonu kontaktowego. Po wylądowaniu poszliśmy do odprawy paszportowej, która trwała dobre pół godziny ze względu na wielką kolejkę. Lotnisko w Bangkoku jest jeszcze większe od tego we Frankfurcie, więc i pasażerów jest więcej. Sama procedura odprawy jest bardzo prosta – podajesz paszport, wniosek wizowy i kartę pokładową, uśmiechasz się do zdjęcia i oficjalnie jesteś w Tajlandii.
Żeby dostać się do centrum wybraliśmy kolejkę miejską Airport Link City Line. Na szczęście Tajlandia jest dość mocno obleganym kierunkiem turystycznym i wszystkie niezbędne informacje dostępne były również po angielsku. Przed odjazdem pociągu policjant kazał ustawić się pasażerom w oznaczonych na ziemi miejscach, a sam przeszukał wszystkie wagony (możliwe, że sprawdzał czy nie zostało tam nic podejrzanego). Sama kolejka zaskoczyła nas tym, że była bardzo czysta i zadbana (podobnie jak stacje), a dodatkowo była bardzo cicha. Bilet do ostatniej stacji (Phaya Thai) kosztował 45THB (około 4,50PLN) i można go było kupić w automacie lub w kasie. Do wyboru były jeszcze taksówki, albo kolejka ekspresowa.
My od Phaya Thai musieliśmy pojechać jeszcze dalej. Jedną z opcji było stanąć przy drodze i czekać na autobus, który według naszych informacji powinien dowieźć nas do celu. Podobno nie potrzebny jest przystanek – wystarczy machnąć ręką. Co więcej, rozkładów autobusowych niestety nigdzie nie ma. Innym wyborem był Tuk-Tuk, czyli połączenie motoru i auta przypominające nam rykszę. My po namowie rodowitego Taja wybraliśmy taksówkę. Oczywiście nie mogliśmy doprosić się o włączenie taksometru, ale zaakceptowaliśmy zaproponowaną przez taksówkarza cenę.

W ten sposób w ciągu doby podróżowaliśmy tramwajem, autobusem, samolotem, pociągiem i autem.
Więcej zdjęć znajdziecie na Instagramie.