
Po kilku dniach w Bangkoku stwierdziliśmy, że potrzeba nam trochę urozmaicenia, dlatego pojechaliśmy do Ayutthayi. Jest to dawna stolica Tajlandii, która została zniszczona przez Birmańczyków w XVIII wieku. Podobno jest ona namiastką tego co można zobaczyć w Angkor w Kambodży. Ze wszystkich możliwych opcji transportu wybraliśmy dojazd busem spod pomnika zwycięstwa – Victory Monument. Czas podróży zależy w dużej mierze od korków – rano jechaliśmy godzinę a powrót trwał dwie. Koszt biletu to 60 BHT za osobę w jedną stronę.
Po przyjeździe udało nam się znaleźć informację turystyczną, która była niedaleko miejsca w którym wysiedliśmy. Tam nie dość, że wypożyczyliśmy rowery to dostaliśmy różne mapki i informacje, które miejsca warto zobaczyć. Później wsiedliśmy na nasze pojazdy i uczyliśmy się jeździć od nowa – po lewej stronie. Musimy przyznać, że dopiero wtedy poczuliśmy jak wielki kłopot sprawia nam odwrotny kierunek jazdy. Na szczęście po przejechaniu kilkuset metrów zobaczyliśmy już pierwszy zabytek – Wat Mahathat.
Nasze rowery zostały bezpiecznie zapięte i byliśmy gotowi do zwiedzania. Pogoda nam się bardzo udała i panował porządny upał, ale na szczęście większość atrakcji zniszczonego miasta ma bardzo bajkowy klimat. Stare ruiny są porośnięte drzewami i zawsze znajdzie się miejsce, żeby schować się w cieniu. Największą atrakcją w Wacie jest głowa Buddy znajdująca się w pniu drzewa. Jeśli ktoś chce sobie z nią zrobić zdjęcie musi pamiętać, aby kucnąć, ponieważ szacunek do Buddy nie pozwala by być powyżej jego głowy. Cały Wat jest dość spory i można obejrzeć kilka mniej lub bardziej zniszczonych ruin. Oprócz nich jest również wiele posągów i… spora liczba turystów. Jest to jedno z najbardziej obleganych miejsc.
Po drugiej stronie ulicy znajduje się Wat Rathaburana. Przypomina on trochę Wat Mahathat, ale obecnie jest w remoncie i jego zwiedzanie może być utrudnione. My przemknęliśmy naszymi rowerami obok i zrobiliśmy tylko kilka zdjęć przez płot.
Jadąc do kolejnej atrakcji trochę pomieszały się nam ulice i próbowaliśmy dopasować mijane zabytki do tego co odczytaliśmy na mapie. Warto tutaj wspomnieć, że mapka, którą otrzymaliśmy w punkcie informacji turystycznej nie była zbyt dokładna (nie wszystkie ulice były zaznaczone na niej poprawnie). W pewnym momencie musieliśmy zatrzymać rowery, ponieważ zagrodziły nam drogę słonie, które wiozły na grzbiecie turystów.
Po dość długiej jeździe dotarliśmy do naszego celu czyli do Watu Lokayasutharam. Znajduje się tam figura leżącego Buddy i każdy może do niej podejść bez żadnych opłat. Dopiero, gdy doszliśmy pod sam pomnik (a właściwie w okolice jego stóp) okazało się, że jest naprawdę ogromny. Trafiliśmy akurat na moment, kiedy zmieniana była jego szata, co ze względu na jej wymiary, wyglądało dość spektakularnie.
Co prawda byliśmy już zmęczeni upałem, ale chcieliśmy zobaczyć jeszcze Wat Yai Chai Mongkhon. Z mapy wynikało, że musimy wyjechać poza wyspę, na której znajduje się większość atrakcji. Odległość nie wydawała nam się porażająca, więc postanowiliśmy się tam udać. Droga ciągnęła się w nieskończoność, a zapasy wody malały. W pewnym momencie okazało się, że jedziemy już dwupasmówką a nadal nie wyjechaliśmy poza wyspę. Gdy tylko dotarliśmy do mostu droga była już autostradą, a my na rowerach jechaliśmy jednym z jej 6 pasów… Nie mieliśmy przerzutek, a do pokonania było stroma górka. Po dotarciu na jej szczyt zwątpiliśmy w sensowność naszej wyprawy i zatrzymaliśmy się, aby ocenić szanse na dalszą drogę i pomedytować nad mapą. Stwierdziliśmy, że nie ma odwrotu (w końcu lepiej jechać po autostradzie zgodnie z kierunkiem jazdy niż pod prąd, prawda?). Największym wyzwaniem okazało się później skręcenie w prawo. Najpierw machając ręką i zatrzymując auta przejechaliśmy przez 3 pasy aż do miejsca gdzie się zawraca, a następnie przebiegliśmy z rowerami w rękach kolejne 3 pasy w przeciwną stronę i byliśmy bezpieczni na chodniku. Na szczęście kierowcy okazali się wyrozumiali dla szalonych rowerzystów i udało się nam przeżyć. Możemy dodać, że gdy wracaliśmy do Bangkoku to widzieliśmy na tej trasie rowerzystów, którzy prowadzili rowery pod prąd poboczem. Naprawdę mapa nie sugerowała, że będzie aż tak strasznie!

Po dotarciu na miejsce ostatkiem sił poszliśmy kupić wodę i zlani potem dochodziliśmy do siebie. Wat okazał się być naprawdę piękny i urozmaicony. Po wejściu na teren kompleksu zobaczyliśmy mnóstwo dobrze zachowanych posągów Buddy, które ubrane były w pomarańczowe szaty. W taki sam sposób “ubrana” była również kopuła Watu do której prowadziły schody. Na samej górze turyści wrzucali monety do czegoś w rodzaju studni – możliwe, że na szczęście. Znajduje się tam też świątynia w której odbywają się oficjalne uroczystości oraz kolejny (tym razem dużo mniejszy) leżący Budda.
Po zobaczeniu wszystkiego, pozostało nam jedynie wsiąść na rowery i dokonując karkołomnego wyczynu – wrócić tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Na szczęście tym razem nie musieliśmy nigdzie skręcać. Dopiero gdy już oddaliśmy rowery i siedzieliśmy w klimatyzowanym busie wracając do Bangkoku stwierdziliśmy, że warto było to wszystko zobaczyć.
Więcej zdjęć znajdziecie na Instagramie.