
Podczas wybierania miejsca, w którym chcielibyśmy odpocząć i pobyć nam morzem, czytaliśmy bardzo dużo opinii. Najwięcej niesamowitych zdjęć i pochlebnych komentarzy było o zachodniej części Tajlandii, jednak musieliśmy kierować się również statystykami dotyczącymi pogody – we wrześniu jest pora deszczowa. Wiele osób pisało, że w tym czasie mniej pada na wschodnim wybrzeżu i między innymi to spowodowało, że wybraliśmy Koh Samui. Jest to trzecia co do wielkości wyspa w Tajlandii, która znajduje się nad Zatoką Tajlandzką.
Żeby się dostać z Bangkoku na wyspę wybraliśmy opcję, którą oferowały linie lotnicze Air Asia. Najpierw w nocy znaleźliśmy taksówkarza (oczywiście musieliśmy się trochę potargować), który zawiózł nas na lotnisko Don Muang. Jest to port lotniczy, który obsługuje loty krajowe i czarterowe. Po dwóch godzinach dolecieliśmy na lotnisko w Nakhon Si Thammarat, które wygląda uroczo – jest naprawdę malutkie. Po odebraniu bagażu, czekały już na nas panie z Air Asia, które wyjaśniły co mamy robić dalej. Zostaliśmy oznaczeni naklejkami, aby na kolejnych etapach podróży skierowano nas na odpowiednią przesiadkę.
Wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy na przystań promową. Po około półtorej godziny podziwiania pięknych widoków ze statku, dopłynęliśmy na Koh Samui. Przy przystani było mnóstwo osób, które chętnie rozwoziły turystów po wyspie. Wsiedliśmy do busika i w końcu dotarlismy do Bophut Beach gdzie mieliśmy hotel.
Nie wybraliśmy takich turystycznych miejsc jak Chaweng czy Lamai, tylko spokojniejszy Bophut. To oraz pobyt poza sezonem spowodowało, że hotel i plażę mieliśmy prawie tylko dla siebie! Cisza, spokój, hamaki, basen, morze, spacery po plaży – właśnie tego potrzebowaliśmy po hałaśliwym Bangkoku. Pogoda również była dla nas łaskawa. Kilka razy krótko padało lub się zachmurzyło, za to temperatura cały czas była wysoka.
Ciekawostką dla nas było to, że przed wejściem do niektórych sklepów i knajpek trzeba było… zdjąć buty. Na szczęście w międzyczasie nikt nam ich nie zabrał.
Oczywiście w naszym hotelu, tak jak w większości miejsc w Tajlandii, znajdowały się domki dla duchów. Tajowie budują je, aby przebłagać „ducha ziemi”, któremu zostało zabrane miejsce zajęte teraz przez budynki. Zazwyczaj położone są tam kwiaty, kadzidła, a czasami… otwarta puszka z napojem i rurką!
Dowiedzieliśmy się również jak niebezpieczne mogą być kokosy – na szczęście nie na własnej skórze. Okazuje się, że czasem z powodu spadających kokosów giną ludzie! Palmy osiągają nawet 30 metrów wysokości, a kokos waży średnio 1,5 kilograma. Z tego powodu należy unikać dłuższego przebywania pod tą samą palmą. Przeczytaliśmy, że podczas II Wojny Światowej Japończycy używali nawet „kokosowych bomb” czyli wydrążone kokosy wypełniali kwasem lub granatami! Na szczęście picie wody ze świeżego kokosa jest bezpieczne i pyszne.
Jedną z głównych atrakcji na wyspie jest posąg Wielkiego Buddy, o którym czytaliśmy w każdym przewodniku. Widzieliśmy go nawet z naszej plaży, więc pewnego dnia wybraliśmy się brzegiem morza, żeby go zobaczyć. Figura jest oczywiście… wielka, wokoło jest sporo sklepików i straganów. Żeby podejść bliżej nie jest wymagany bardzo restrykcyjny strój jak to było w Bangkoku, ale lepiej żeby nie były to krótkie szorty czy wydekoltowane bluzki bez rękawków.
Poszliśmy jeszcze około 1,5 kilometra dalej i doszliśmy do miejsca z kilkoma watami i figurami. O tym miejscu nie było praktycznie żadnych informacji w przewodnikach, a okazało się, że jest tam bardzo ładnie! Znajdują się tam pokaźnych rozmiarów figury Buddy, Guanyin czyli wielorękiej bogini miłosierdzia i płodności oraz piękne, kolorowe waty na wodzie.
Niedaleko Koh Samui leżą też mniejsze wyspy: Ko Phangan, Ko Tao, Ko Phaluai i inne. My jednak woleliśmy rozkoszować się naszym miejscem i nie byliśmy na żadnej z nich. Musimy przyznać, że te kilka dni spędzone na czytaniu, spacerowaniu, pływaniu i jedzeniu przysmaków kuchni tajskiej było rewelacyjne i wspaniale odpoczęliśmy.
Więcej zdjęć znajdziecie na Instagramie.