
Singapur to miasto-państwo leżące na południowym końcu Półwyspu Malajskiego, które w 2015 roku obchodziło swoje 50 urodziny! Nazwa pochodzi od dwóch słów: singa czyli lew i pura czyli miasto, a jego symbolem jest merilion czyli pół lew, pół syrena i jak to z symbolami bywa, można go zobaczyć w wielu miejscach w całym mieście. Liczba ludności to zaledwie 5,5 mln a jest to drugie najbardziej zaludnione państwo świata. Walutą jest dolar singapurski (SGD), a Polacy do 3 miesięcy mogą przebywać w Singapurze bez wizy. Ceny są bardziej europejskie niż azjatyckie, więc po pobycie w tańszych miejscach Azji ciężko się przyzwyczaić.
To co jest dużą zaletą dla wielu turystów, w tym dla nas, to to że jednym z języków urzędowych jest angielski (uwierzcie, że po szlaczkach tajskich i malezyjskich była to naprawdę wielka zaleta!). Pomimo niezłej mieszanki kulturowej jest to przede wszystkim miasto nowoczesne i zadbane. Należy jednak pamiętać, że prawo w Singapurze jest bardzo restrykcyjne. Można się śmiać, że zabronione jest żucie gumy, wchodzenie do metra z durianem albo że istnieje kara chłosty, ale gdy przeczyta się, że za palenie w niedozwolonym miejscu można zapłacić 1000 dolarów grzywny, a kara śmierci nadal jest stosowana (na turystach również) to już przestaje być to takie zabawne. Nie należy jednak przesadzać i bać się na każdym kroku – po prostu trzeba stosować się do zakazów i cieszyć się czystą i wolną od śmieci okolicą.
Po wylądowaniu na jednym z trzech terminali lotniska Changi Airport, kierowaliśmy się za znakami prowadzącymi do metra. Lotnisko jest naprawdę ogromne i zrobione w ciekawy sposób (np. można usiąść na wielkim durianie albo zobaczyć rzeźbę kinetyczną). Bilety na metro można kupić w automatach, a ich cena zależy od odległości jaką chcemy pokonać. My kupiliśmy od razu kartę Ez Link (do kupienia w sklepach 7 Eleven i na stacjach metra), która działa na zasadzie karty przedpłaconej i przykłada się ją przed wejściem do metra i po wyjściu. Daje ona zniżkę na każdy przejazd. Dojazd do centrum zajął nam około pół godziny.
Zwiedzanie Singapuru zaczęliśmy od zatoki Marina Bay. W związku z tym, że tego dnia miał się odbyć nocny wyścig Formuły 1, część ulic była pozamykana i trasa zwiedzania trochę sama nam się ułożyła. Po wyjściu ze stacji metra Marina Bay uderzyła w nas fala gorąca i zachwytu. Dzielnica biznesowa zrobiła na nas naprawdę duże wrażenie! Nowoczesne wieżowce po jednej stronie, trzy 55-piętrowe budynki połączone basenem i ArtScience Museum przypominające rozłożony kwiat po drugiej (architekci zaszaleli).
Na początku poszliśmy promenadą w stronę Marina Bay Sands, w którym znajduje się centrum handlowe, kasyno i hotel z basenem na dachu. Ceny pokojów zaczynają się od 250-300$ w promocji. Z kolei centrum handlowe jest najbardziej oryginalne z tych, które widzieliśmy do tej pory. W środku znajduje się m.in. lodowisko i rzeczka po której można popływać sobie łódką. Och jestem taka zmęczona zakupami u Diora, że muszę popłynąć do Chanel ;)
Idąc w kierunku ArtScience Museum minęliśmy również sklep Louis Vuitton, który znajduje się… na wodzie. Wieczorem cała promenada ożywa, schodzi się mnóstwo ludzi, a codziennie o 20:00 i 21:30 (i o 23:00 w piątek i sobotę) odbywa się kilkunastominutowe show na wodzie. Sam pokaz jest dosyć kiepski, ale nocna panorama miasta jest tak spektakularna, że nic więcej nie trzeba.
Poszliśmy zobaczyć również most The Helix, który ma formę podwójnej helisy tak jak model struktury DNA. Konstrukcja wygląda efektownie, ale dopiero wieczorem. W ciągu dnia prezentuje się dość rozczarowująco. Po drugiej stronie rzeki znajduje się Singapore Flyer czyli koło młyńskie. Widok z niego musi być spektakularny, ale w czasie naszego pobytu, ze względu na wyścig dojście było utrudnione. Z tego też powodu nie mieliśmy rozterek czy wydać te 33 SGD za osobę czy nie. Wieczorem przyglądaliśmy się wyścigowi Formuły 1, którego odgłosy unosiły się nad całą zatoką i zachwycaliśmy się nocnym widokiem.
Więcej zdjęć znajdziecie na Instagramie.